0,00 zł

Najpiękniejsze góry świata

Podróże
2019-04-22
Najpiękniejsze góry świata

Cristian w charakterystyczny dla siebie flegmatyczny sposób krzątał się w swojej kanciapie po sufit zapchanej plecakami, linami i wszelkiego rodzaju sprzętem wspinaczkowym. – Są tylko dwa skuteczne sposoby zapewniające bezpieczeństwo w Cordillera Real. Pierwszy: zabierzcie ze sobą butelkę whisky i jak będą chcieli was okraść, to bez zbędnych ceregieli zaproponujcie im drinka… – A drugi? – Niepotrzebny. Whisky zawsze działa! Ale dla pewności możecie zabrać też fajki! No tak – jeszcze tylko szlugi, alkohol i jesteśmy gotowi…

Tańczące gwiazdy nad Kordylierą Królewską
Szwajcar już od piętnastu lat mieszkał w La Paz. Nieco przez to zdziwaczał, ale niemal każda osoba planująca trekking lub wspinaczkę w jednych z najpiękniejszych gór na świecie prędzej czy później przychodzi do niego po radę. Tak było też ze mną i Agnieszką – chcieliśmy wejść na wierzchołek sześciotysięcznej góry Huayna Potosí, na którą droga nieuchronnie prowadziła przez drzwi wypożyczalni Cristiana.

REAL ZNACZY KRÓLEWSKA

Gdy w połowie XVI wieku na terytorium dzisiejszej Boliwii przybyli hiszpańscy konkwistadorzy, zapewne oniemieli, spoglądając na ośnieżone szczyty, które wznosiły się dumnie ponad potężnym płaskowyżem Altiplano. To właśnie oni nadali pasmu nazwę Cordillera Real – z hiszpańskiego Kordyliera Królewska. Po dziś dzień góry nie utraciły nic z historycznego piękna – nadal przykuwają wzrok wszelkiej maści poszukiwaczy guza, którzy cenią sobie stosunkowo łatwy dostęp oraz doskonałe warunki wspinaczkowe. Swój początek biorą ponad krystaliczną taflą jeziora Titicaca, by pośród majestatycznych masywów Illampu i Ancohuma sięgnąć wspaniałej północnej ściany najwyższego szczytu w paśmie – Illimani, górującego nad La Paz, najwyżej położonym rządowym miastem świata. Gdzieś pomiędzy morzem lodowcowych piramid znajduje się masyw Condoriri z trzynastoma szczytami, których wysokość przekracza 5000 m n.p.m. – to właśnie przez jego bazę miała prowadzić trasa naszego trekkingu. Pośród wspinaczy i trekkerów krążą na poły mityczne opowieści o zbrojnych napadach w zachodniej części Cordillera Real. Od przykrych niespodzianek miał nas jednak uchronić zapas whisky, paczka mocnych – bez filtra – i wrodzony optymizm.
Przepiękne szczyty Kordyliery Królewskiej - Boliwia

GWIAZDY TAŃCZĄ NAD KORDYLIERĄ KRÓLEWSKĄ

Zapinam plecak, upewniwszy się, czy niczego nie brakuje. Jest gaz, jedzenie i kilka kilogramów sprzętu fotograficznego. Na zewnątrz troczę kiść piętnastu bananów. Możemy ruszać. Cel? Pętla wokół sześciotysięcznika Huayna Potosí. Zero przewodników, zero mułów. Czysta przygoda. Pierwsze godziny to mozolne podejście na pięciotysięczną przełęcz. Nogi same niosą, gdy horyzont wieńczy potężny masyw Condoriri, nazwany tak ze względu na podobieństwo do wzbijającego się do lotu kondora. Lód i skała w najwspanialszej formie, szczególnie głowa – Cabeza del Cóndor nie pozwala oderwać wzroku. Do tego strzelista Aguja Negra, a nieco dalej Pequeño Alpamayo – młodsza siostra peruwiańskiej Alpamayo – najpiękniejszej góry świata, jak o niej mówią. Nie mylą się ani o jotę. Kilkanaście godzin i dwie przełęcze później rozbijamy namiot w obozie pod Condoriri. Campo Base ociera się o brzeg czarnej laguny – Chiar Khota, jak nazywają ją zamieszkujący Cordillera Real nieliczni przedstawiciele społeczności Aymara. Jest całkiem gwarno – dwie Amerykanki klarują linę po udanej wspinaczce, grupa Niemców tnie w karty przy zapalonych świeczkach bazowej mesy, gdzieś spomiędzy namiotów słychać portugalski – to Brazylijczycy, których celem jest wierzchołek Pequeño Alpamayo. Życie obozowe kwitnie aż do momentu, gdy słońce chowa się za granią. To właśnie wtedy zaczyna się prawdziwy spektakl. Miliony gwiazd rozpoczynają swój błyskotliwy taniec. Mróz szczypie bez litości, gdy wkładam do aparatu trzeci z akumulatorów. Dwa poprzednie pozwoliły mi sfotografować ten cud andyjskiej nocy w trakcie niemal półgodzinnego naświetlania jednej klatki. Poranek wita nas intensywnym słońcem rozgrzewającym płótno namiotu. Zaraz po przebudzeniu chwytam za aparat, by upewnić się, że to, co się wydarzyło nocą, nie było tylko wyśnioną projekcją. Sztywne dłonie nie pozwalają mi wątpić. Wtedy jeszcze nie wiem, że przemrożone palce będą mi się dawać we znaki w trakcie kilku kolejnych tygodni. Spakowani, żegnamy się z obozowym życiem, by znów stać się częścią szlaku, którego w gruncie rzeczy nie ma. Pozbawieni szczegółowych map, za pomocą kilku zdobytych od Cristiana schematów pokonujemy kolejne przełęcze ścieżkami wydeptanymi przez lamy i pokrewne im alpaki – zwierzęta, które od setek lat zamieszkują Andy. Zadzieramy głowy, by gdzieś wśród granitowych turni dostrzec szybujące kondory, choć jak twierdzą Aymara, te nie pojawiają się już w tym miejscu od długiego czasu. Zamiast tego, lawirując między bobkami lam obficie znaczącymi obraną ścieżkę, docieramy do przełęczy Zongo znajdującej się na wysokości 4800 m n.p.m. To właśnie tutaj zaczyna się droga prowadząca na szczyt Huayna Potosí.
Zachodnia ściana Huayana Potosi - Kordyliera Królewska

WYŻEJ NIŻ KONDORY

Na pograniczu boliwijskich gór i selwy znajduje się region Yungas, a w nim legendarna Ruta de la Muerte – Droga Śmierci. Tylko jedna z dróg zapracowała sobie na taki przydomek, ale tak między nami – niemal wszystkie w tej części kraju wyglądają podobnie. Ta prowadząca przez przełęcz Zongo także. Dzięki niewielkiej odległości od La Paz każdego roku kilkadziesiąt osób próbuje przekroczyć swoje możliwości, pokonując granicę sześciu tysięcy metrów. W stolicy dziesiątki agencji wspinaczkowych oferują kompletną wyprawę zawierającą usługi przewodnika, transport, wyżywienie i sprzęt. Jak to wygląda w praktyce? Cristian: – Prawda jest taka, że większość ludzi, którzy zabierają klientów na szczyt, nie ma jakichkolwiek uprawnień przewodnickich. Prowadzą tych desperatów na krótkich linach, a na Huayna Potosí szczelina przykrywa szczelinę. Dodaje jednak: – Ale wy jesteście z Polski, a to znaczy, że nie trzeba wam tłumaczyć, o co w górach wysokich chodzi. Nie był to jedyny raz, gdy zbieraliśmy laury, na które zapracowali polscy Lodowi Wojownicy w trakcie zimowych wypraw na ośmiotysięczniki. W obozie bazowym pod górą Sajama spotkaliśmy Argentyńczyków pracujących w sezonie w roli porterów na Aconcagui, oni także byli pełni uznania dla wyczynów naszych rodaków. Na tę renomę uczciwie zapracowali też uczestnicy pierwszych polskich wypraw w Andy, którzy wytyczyli nową drogę na Aconcaguę oraz jako pierwsi wspięli się na wierzchołki leżących na pograniczu Chile i Argentyny gór Ojos del Salado oraz Tres Cruces. Historie tamtych wyczynów barwnie opowiada w książce Wyżej niż kondory jeden z ich autorów – Wiktor Ostrowski. Huayna Potosí także nosi polski ślad – grań szczytowa nazywana bywa polską ze względu na śmiertelny wypadek, jakiemu uległ tutaj jeden z naszych rodaków wiele lat temu.
Mrocza ale piękna Kordyliera Królewska

KUKUCZKA I RUTKIEWICZ? FANTASTYCZNI WSPINACZE!

Myśl o wspinaczce na wierzchołek nie dawała nam spokoju do tego stopnia, że po kolejnym mroźnym biwaku i kilku godzinach podejścia zrzuciliśmy z siebie plecaki, by odpocząć nieopodal skromnego schroniska w obozie Campo Roca. Już za kilka godzin regenerujący się w jego wnętrzu poszukiwacze mocnych wrażeń założą na siebie wspinaczkowe uprzęże, by rozpocząć wejście na szczyt. Jest wśród nich Eloy – ekwadorski przewodnik, który na wieść o naszym pochodzeniu aż podskoczył z ekscytacji: – Polacy? Wiele słyszałem o wyczynach Kukuczki i Rutkiewicz – fantastyczni wspinacze! O zimowym Gaszerbrumie też już wiem! A Kingę Baranowską znacie, prawda? Fajna dziewczyna! Pomimo zmęczenia ruszamy wyżej. Kończy się trekking i zaczyna wspinaczka. Związani liną przedzieramy się przez labirynt szczelin w poszukiwaniu niewielkiej platformy pozwalającej na bezpieczne rozbicie namiotu. Zadanie komplikują silny wiatr oraz duże ilości nawianego śniegu. Za pomocą szabli śnieżnych i czekanów zakładamy obóz, który trzyma się raczej na słowo honoru. Topimy śnieg na herbatę i po kilku jej łykach zasypiamy wewnątrz puchowych śpiworów. Na długo przed świtem słyszymy kroki pierwszych grup zmierzających w stronę szczytu. Zgodnie z zaleceniami Cristiana („albo zwiniecie namiot i zakopiecie go głęboko, albo ktoś inny zwinie go już na zawsze”) za pomocą czekanów kopiemy niewielką jamę, by złożyć w niej depozyt. Drogę wiodącą na szczyt oświetla mnóstwo latarek czołowych, gdy stawiamy pierwsze kroki na lodowcu lśniącym w pełni księżyca. Krok za krokiem – pewnie pokonujemy kolejne metry przewyższenia, nie zatrzymując się niemal wcale ze względu na bezlitośnie marznące palce u stóp. Po niespełna trzech godzinach, gdy słońce rozpoczęło już wędrówkę nad horyzontem, docieramy pod grań szczytową. Tutaj zaczynają się trudności techniczne. Duża liczba wspinaczy w połączeniu z wąską – czasem tylko na jednego raka – granią i kilkusetmetrową przepaścią po obu stronach sprawiały, że poziom adrenaliny szybował wyżej niż kondory. Zaciskam kurczowo dłoń na czekanie i po kilkunastu krokach na wstrzymanym wdechu docieram na szczyt. „Najpiękniejsze góry świata” – to zdanie zasłyszane gdzieś w bazie pod Condoriri obezwładnia moje myśli, gdy spoglądam na wierzchołki Illimani, Muraraty, Illampu i Ancohumy, sprawiające wrażenie wysp na oceanie tworzonym przez gęste chmury. Padamy sobie z Agnieszką w ramiona. Jesteśmy tu i teraz i czujemy, że nie chcielibyśmy być w żadnym innym miejscu na świecie. Już wiem, co sprawia, że ludzie tacy jak Cristian postanawiają spędzić tutaj całe życie: – Myślę, że gdyby nie Kordyliera Królewska, nie byłbym w stanie wytrzymać tutaj ani minuty dłużej – powiedział, któregoś razu flegmatycznie, w charakterystyczny dla siebie sposób. Po chwili dodał: – Ale wy jesteście z Polski, a to znaczy, że nie trzeba wam tłumaczyć, o co w górach wysokich chodzi…
Przepiękna gwieździsta noc nad Kordylierą Krółewską
Fragment książki TREK autorstwa Mateusza Waligóry
Pokaż więcej wpisów z Kwiecień  2019
Podziel się swoim komentarzem z innymi
pixel